wtorek, 30 listopada 2010

Mamy wspaniałych kierowców!

"Pochwała kierowcy ZTM" - tak zatytułowała maila Sabina, czytelniczka DDW.

Sabina napisała:
"Za namową TVN Warszawa dzielę się dobrą wiadomością :)    
W dniu 25.10.10 jechałam autobusem linii 101 (nr pojazdu 1003; odjazd z przystanku Dąbrowszczaków 16:24 w kierunku Metro Politechnika). Pan Kierowca jechał zgodnie z obowiązującymi przepisami ruchu drogowego. Na jednym z przystanków wsiadał pasażer na wózku inwalidzkim. Pan Kierowca opuścił podłogę i dodatkowo wysiadł, żeby pomóc pasażerowi. Wspomnę jeszcze, że był elegancki zarówno w stroju, jak i całej postawie.
Jeżeli tylko wypełniał standardy ZTM/MZA to brawo ! I dla Pana Kierowcy, i dla ZTM/MZA za ich wdrożenie.

Pzdr., Sabina"

Dziennik Dobrych Wiadomości dziękuje Sabinie za wspaniałą wiadomość i serdecznie pozdrawia kierowcę.

Niewidzialna Ręka: odc. 15

Kazimiera K. ze wsi Strzałki napisała do Niewidzialnej Ręki:

„Jestem starszą kobietą. Popołudniu, wracając ze sklepu do domu, myślałam o czekających mnie obowiązkach. Jakież było moje zdziwienie, gdy ujrzałam na podwórku porąbany stos drewna. Nie mogąc chwilowo w to uwierzyć, podeszłam szybko do niego i wtedy zobaczyłam bilet Niewidzialnej Ręki nr 55800. Chciałabym z całego serca podziękować Niewidzialnej Ręce ze Strzałek za okazaną mi pomoc. Ktoś powiedziałby, że narąbane drewno to nic wielkiego, ale człowiekowi żyje się lżej gdy wie, że w każdej chwili może liczyć na czyjąś pomoc”.

poniedziałek, 29 listopada 2010

Gdzie się podziały tamte... słowa ?

Fot. sxc.hu
EWA JAWORSKA

Gdzie się podziały tamte prywatki też na razie nie odkryto, ale dziś o słowach. Ile fajnych słów każdego dnia cichaczem odchodzi do lamusa?
Na przykład lamus odszedł do lamusa. 

Ładne, mądre, dziwne słowa znikają jak kamfora. Najlepiej się mają te pospolite, toporne, bezdźwięczne. A jak fajnie by było, gdyby tak w autobusie pan w sportowym stroju powiedział do swojej platynowej piękności „ach, duszyczko, jak w solarium było?”. Od razu by duszyczce i współpasażerom cieplej na sercu się zrobiło. A gdyby tak reklamy detergentów brzmiały: „Do wielkiego sprzątania używajcie znanych ze swej dobroci wyrobów ze specjalnej fabryki E. Hermana na Trakcie Królewskim” - nikt od telewizora by się nieoderwał.
 
Pięknych słów i partykuł bez liku. Li to być może, że odeszły bezpowrotnie? Kiedyś były, funkcjonowały i…wyparowały. Gdzieś musiały się schować. Może jest jakaś przechowalnia ładnych słów? Czekają tam skulone, zapomniane jak miss polonia z 95 roku, w nadziei, że ktoś je przywróci do życia. Nie żal wam tych uroczych słówek skazanych na Shawshank? No to już! Wtrącajmy na spotkaniu kółka gospodyń wiejskich, że na obiad dziś gotujemy gruszkę miłości, a nie pospolitego bakłażana. W papierniku prosząc o zeszyt, weźmy skoroszyt i sprawdźmy, co pani za ladą na to. Na randce zapalmy dziewczynie do kolacji kandelabr, a nie nudziarską świeczkę. Z drogerii przynieśmy eliksir młodości, a nie krem do cery matowej po 50 roku życia. Jak brakuje nam czasu to zaszpanujmy, że w niedoczasie jesteśmy. Gdy nad ranem z ledwością opuszczamy klub, wyartykułujmy resztką sił do pana szatniarza, że nasze palto poprosimy i jak przyniesie zwykłą kurtkę to protestujmy, aż zainteresuje się nami ochroniarz. Tam, ochroniarz! Zostać wyprowadzonym z klubu przez rasowego wykidajłę, to dopiero historia do opowiedzenia. Już widzę te 12 latki, które wyciągają z szaf przed szkolną dyskoteką swoje szmizjerki, zamiast sukienek. Albo taki obwieszony złotem raper, któremu pękła opona w bling bling bryce, niech zaklnie „do kroćset!” i od razu robi się świetnie i jest szacun na dzielni.

Dlatego szukajmy, kolekcjonujmy i używajmy ładnych, ciekawych, nietypowych słówek, żeby język był barwny jak papuga z amazońskiej dżungli, a nasz świat zabawniejszy.

Niewidzialna Ręka: odc. 14

Stefania Sz. z Nowej Kuźni napisała do Niewidzialnej Ręki:

"Niewidzialna Ręka 53459 wykonała w moim ogródku prace porządkowe. Ogród został dokładnie wygrabiony, ścieżka wysypana piaskiem, podwórko uporządkowane. Jestem tym faktem ogromnie wzruszona. Niewielkie to ręce ale wielkie i gorące serce zdobią ten czyn. Jestem dumna, że zaliczam się do waszych przyjaciół. Dziękuję serdecznie niewidzialnym za pamięc o mnie. Dumna jestem, że takie właśnie są nasze polskie dzieci".

piątek, 26 listopada 2010

Pomoc przy kasie

Fot. sxc.hu
Do Dziennika Dobrych Wiadomości napisała Agnieszka z Płocka:

"Drogi Dzienniku. W sobotę poszłam na zakupy do hipermarketu. Przy kasie stali harcerze i pomagali pakować sprawunki do toreb. Można im się odwdzięczyć wrzucając, np. 2 zł do puszki. Spytałam na co zbierają i dowiedziałam się, że na ferie zimowe. Niestety nie miałam drobnych. Harcerz, który pomagał mi przy moich zakupach, odpowiedział, że nie ma problemu. Uśmiechnął się pięknie i powiedział, że i tak chętnie mi pomoże. Wiem, że może jestem naiwna, ale pomyślałam, że to bezinteresowna pomoc. W każdym razie zrobiło mi się przyjemnie. Zresztą, Wy też piszecie o naiwności".

Dziennik Dobrych Wiadomości pozdrawia Agnieszkę i wszystkich harcerzy!

Niewidzialna Ręka: odc. 13

Mama Grzesia i Zbysia (z Mrągowa) napisała do Niewidzialnej Ręki:

„Jestem młodą kobietą pełną zdrowia i chęci do życia. Mam dwoje małych dzieci. Obecnie jestem z nimi sama, bo mąż wyjechał na kurs. Pewnego dnia gdy wiozłam dzieci do żłobka zepsuł mi się wózek. Tak poważnie, że jedno dziecko z niego wyleciało. Zmartwiona, usiłowałam pożyczyć wózek od dobrej sąsiadki, ale moje chodzenie okazało się daremne. Wieczorem, kiedy dzieci już spały, poszłam z narzędziami, aby coś temu zaradzić. Nagle zdziwiona: wózek stoi jakby nigdy nic się nie stało. Był już zreperowany i to bardzo fachowo. Chcę więc podziękować tym dobrym ludziom, którzy pomagają w takich sytuacjach”. 

Fot. Mariusz Wolański

czwartek, 25 listopada 2010

Jak zagrać kobietę zdradzaną z kozą?

Po tym, jak o swoich "ulubionych bo dobrych" bohaterach opowiedział nam Maciek Stuhr, dzisiaj zrobiła to Marysia Seweryn. "Dziennik Dobrych Wiadomości" cały czas czeka na Waszych.
Marysia Seweryn: Taką postacią, która przy okazji stała się przełomem w mojej całej drodze zawodowej, jest postać Steve, zagranej ostatnio przez mnie w przedstawieniu “Koza, czyli kim jest Sylwia”. Do czasu Steve nie zdarzyło mi się zagrać tak dojrzałej, mądrej, spokojnej i otwartej kobiety.  
“DDW”: Skoro Steve musi pokazywać swoją mądrość, dojrzałość i otwartość, to znaczy, że jest wystawiana na ciężkie próby. Jakie?
Steve jest żoną głównego bohatera, która – po wielu latach takiego inteligenckiego, otwartego małżeństwa – dowiaduje się, że jej mąż od pół roku ma romans z kozą. To jest historia totalna, prawdziwa amerykańska psychologia pod genialnym piórem Edwarda Albee'ego.
Na czym polega ten geniusz?
Na tym, że jest to napisane na bardzo śmieszną rzecz, a pytania, które Albee stawia śmieszne I lekkie wcale nie są. Cała przyjemność z grania Steve polega na tym, że ludzie nie wytrzymują i się zaśmiewają, a ja próbuję im powiedzieć, że to jest poważne. Walczę z nimi i ściągam ich w powagę. Nie taka łatwa sprawa. Bo przecież to, że jakiś facet ma romans z kozą, że ją kocha i z nią “"to" robi, musi bawić. Za to właśnie uwielbiam Steve, że ona jest temu wszystkiemu wbrew. Wbrew śmiechowi, farsie, powierzchownemu traktowaniu.
Tutaj chyba to przeciąganie widza na swoją stronę jest wyjątkowo trudne…
Dokładnie, ale daje jeszcze większą satysfakcję. Ja jako Steve to jedno, ale Piotrek Machalica, jako ten, który kocha kozę – on dopiero ma problem.
Jak Steve próbuje przekonać widza, że to, co ją spotyka, wcale nie jest takie śmieszne?
Ona przechodzi z widzem punkt po punkcie drogę do zrozumienia męża. Prowadzenie publiczności w głąb tej historii jest wielką przyjemnością. I chyba nie wychodzi najgorzej, bo z tego, co zauważyłam, widzowie nie wychodzą ze spektaklu z gotowymi odpowiedziami. A na początku przecież ta historia ich tylko odrzuca i śmieszy. To w dużej mierze postawa Steve, która tak kocha męża, że musi go zrozumieć, prowokuje ich do pytań. Czasami wydaje mi się, że ja i Steve przeprowadzamy widzów przez niemożliwe.
A Cathrine z "Dowodu", też uwikłana w trudną relację z najbliższą osobą, czyli ojcem Robertem, którego gra Andrzej Seweryn?
No jasne... To moja druga ulubiona rola. Ale z trochę innych powodów. Granie Cathrine polega na ciągłym myleniu widza, który raz myśli, że ona jest geniuszem, a raz, że kompletną wariatką.
Cathrine bywa nieprzyjemna, zamknięta, niedostępna, niemiła dla ludzi. Widzowi ciężko ją polubić. Nawet jej bezgraniczne poświęcenie dla ojca może zacząć z czasem drażnić.
A ja właśnie za to ją lubię, że ciężko ją polubić. Ona nie potrafi się nagiąć, udawać. Nie umie kłamać, jest poza systemem uznanych relacji. Cathrine to jedna z tych postaci, które kilka razy spotkałam w swoim życiu... ludzi nieprzystosowanych i obcych. Takich, które chcą i potrafią uciekać przed światem. Jak można za to nie lubić?
Rozmawiał Łukasz Orłowski

Sezamkowa policja


Fot. sxc.hu
To najlepsza wiadomość na tak zimny dzień, jak dziś. Do "Dziennika Dobrych Wiadomości" wysłał ją Maciek.

"Wracałem z mamą z gór. Jechaliśmy samochodem po oblodzonej szosie. W pewnym momencie na drogę wybiegło jakieś zwierzę, chyba pies. Mama zaczęła gwałtownie hamować i stało się to, co musiało: nasz samochód obrócił się kilka razy wokół własnej osi i wylądował w rowie.

Nic poważnego na szczęście nam się nie stało – kilka sińców i zadrapań zauważonych już w domu. Ale nie wiedzieliśmy co robić. Było późno i bardzo zimno, wokół żywej duszy. Policja przyjechała po kilkudziesięciu minutach. Ogrzewanie w naszym samochodzie nie działało, więc byliśmy zmarznięci na kość.
O policjancie, lekarzu czy strażaku mówi się, że ratuje ludzi. Z tym pierwszym zawsze miałem problem. Ale nasi policjanci naprawdę zaczęli nas ratować. Nie interesowało ich, czy "pojazd poruszał się z nadmierną prędkością, a na łuku drogi zjechał na przeciwległy pas ruchu i spowodował zagrożenie w postaci jakiejś tam". Pierwsze, co zrobili, to zaprosili nas do radiowozu. Podkręcili na max ogrzewanie i dali koc. Policjant-pasażer wyciągnął z torby termos z gorącą herbatą od żony. Zapytał czy jestem głodny i oddał swoją kanapkę.
Jego kolega był chyba trochę zazdrosny. Kiedy przyjechała pomoc drogowa i przez chwilę zrobiło się większe zamieszanie, podszedł i po cichu powiedział: - Ja mam tylko sezamki. Chcesz?

Maciek

środa, 24 listopada 2010

Pan z ulotkami

STASZEK MAKSYMOWICZ

Stacja końcowa, prosimy o opuszczenie pociągu – rozległo się w głośnikach metra. Obudzony, a raczej przebudzony po maratonie praca-szkoła-dom wstałem, otrzepałem z kurzu książkę (przeczytałem może dwa zdania bez zrozumienia) i udałem się w 8 minutowy spacer do żony, obiadu i łóżka (w tej kolejności).

Za bramkami metra ledwo żywy po pokonaniu schodów mignął mi pan z ulotkami. Szeroko się uśmiechnął, wręczył kartkę ze swoim zdjęciem i poprosił o głos. - Zachęcam do głosowania na mnie.
Odśmiechnąłem się, poszedłem. Minęła minuta, dwie, za mną drugie schody i błotnista ścieżka w stronę domu. Ale w głowie kołatała się myśl – właściwie czemu na niego nie głosować. Na ustach pozostał o dziwo również uśmiech po miłym panu.

Nie znam pana, ale naprawdę całkiem szczery okaz sympatii uruchomił chyba jakieś endorfiny w moim mózgu. Bo właściwie pan młody kandydat mógł równie dobrze włożyć swoje ulotki do skrzynek. Efekt byłby pewnie podobny. Ale on stał w przeciągu i pięknie, z zapałem harcerza podczas akcji Znicz, szafował kartkami.

O naiwny! Przecież on nie uśmiechał się do ciebie! Naiwny człowieku! Do twojego głosu. Fakt, po to tam stał... Ale właściwie po co siedzi pani w sklepie? A pan od kaloryferów, od kiosku, pani w sekretariacie, kolega w pracy? Na pewno nie są po to, żeby się uśmiechać. A już na pewno nie po to są politycy – potocznie tak się uważa.

Powiem Wam szczerze – wybory samorządowe wzbudziły we mnie dużo wiary. Przyznam się też bez bicia, że uwielbiam lokalność. Zaścianek to moje drugie imię. Okrutnie podoba mi się tandetny skecz radnego z Bemowa, z mieczami i w hełmie. Szaleję wprost za panem z Kielc w samochodzie zrobionym na pluszowego psa. Rapujący jegomość wpadł mi w ucho. O pływającym w garniturze nie wspomnę. Nawet moja małżonka stanęła na wysokości zadania i na liście z nazwiskami kandydatów na prezydentów Warszawy dopisała siebie (może to po tym, jak uśmiechem obdarzył ją mąż zaufania - nie ja, prawdziwy z komisji).

Bo to wybory przecież. Święto jakich mało. Dla wierzących i nie (w demokrację), biernych i czynnych wyborców okazja nie byle jaka by się wyżyć. A jak już święto, to lepiej się uśmiechać, niż płakać.
Wasz Stanisław z Kabat"

Sąsiedzi zapraszają na Gwiazdkę

SĄSIEDZI NAJWYŻSZEJ JAKOŚCI

Q- Ruch Sąsiedzki ma dla wszystkich Dobra Wiadomość: Zaczęliśmy przygotowania do Podwórkowej Gwiazdki. 

Jest to prosta akcja sąsiedzka, do której namawiamy aktywnych mieszkańców! O co chodzi? O zorganizowanie spotkania, w czasie którego można zrobić wspólnie coś dobrego na Gwiazdkę! Zebrać żywność dla Banku Żywności, zorganizować szlachetną paczkę, pomóc organizacjom, które są w sąsiedztwie- sami możecie sprawdzić, komu potrzebna jest pomoc! Nie wymaga to ani zbyt dużo czasu, ani nakładów finansowych, tylko trochę dobrej woli i zachęcenia sąsiadów do współpracy!


Nie trzeba być wyszkolonym animatorem- wystarczy chęć i kilka pomysłów. To wydarzenie mogą zorganizować także lokalne kawiarnie, sklepy, rady osiedlowe, stowarzyszenia, biblioteki- wszystkie grupy i miejsca, które są związane z sąsiedztwem. Warto chociaż raz spróbować w taki sposób sprzeciwić się obojętności, anonimowości i zacząć działać na rzecz integracji sąsiedztwa po to, żeby żyło nam się lepiej, bezpieczniej, a gdy ludzie będą się znali, to wtedy będą także bardziej odpowiedzialni za miejsce, w którym mieszkają. Urzędnicy zaczynają od rewitalizacji przestrzeni- my proponujemy- zacznijmy od nas samych, a Gwiazdka to dobra okazja do tego.


Do akcji można przyłączyć się w każdej chwili- wystarczy się tylko decydować. Na Gwiazdkę swoje podwórka na pewno ożywią: Klub Osiedlowy SURMA z Ochoty, biblioteka Przystanek Książka, Cafe Galeria Stara Ochota, mieszkańcy Podskarbińskiej, członkowie rady Grochów- Kinowa, mieszkańcy ul. Dickensa oraz Rakowca, osiedle Oleandrów, klubokawiarnia Grawitacja, sklep Bzik, czekamy na Stację Muranów, Centrum Wolontariatu oraz na kolejne miejsca, które chcą działać.

Nie wiecie, jak to zrobić, tutaj kilka dobrych sąsiedzkich rad:http://www.youtube.com/watch?v=a0Te38lZ0VI

Więcej przeczytacie na blogu www.podworkowagwiazdka.blogspot.com , a my czekamy na Wasze zgłoszenia pod adresem: podworkowgwiazdka@gmail.com

wtorek, 23 listopada 2010

Pal sześć (ale nie więcej)

Fot. sxc.hu

ŁUKASZ ORŁOWSKI

Usiadłem przy kawie. W tej kawiarni od kilku dni nie pasuje do niej papieros. Za mało miejsca, więc palarni nie ma. Ale w ostatnim czasie pojawiło się tu sporo nowych rzeczy. Zapach, nalepki "no smoking area", popielniczki i ludzie przed kawiarnią. Z papierosami oczywiście. I co w tym dobrego?



Na papierosa raczej od kawy już nie wstanę bo mam za dużo rzeczy, które musiałbym spakować i wynieść ze sobą. Odpuszczę sobie. -1 papieros.

Przy stoliku obok dwie koleźanki rozmawiają, że papieros do kawy to bardzo pasuje i straszne świństwo z tym prawem, żeby pokarać nim takie miejsca, jak ta kawiarnia. Koleżanka zgadza się i proponuje żeby wyjść na zewnątrz. Ja mam popilnować rzeczy. Ale listopad, za zimno jest i pada. Zostają. -2 papierosy. I jeden mój, czyli razem -3.

-3 to już nie jest tak mało. Obronić zdanie, że zakaz palenia w knajpach to dobry temat dla "Dziennika Dobrych Wiadomości" nie będzie tak trudno. Gdyby tylko znalazł się jeszcze jakiś matematyk, który obliczy, ile mniej papierosów wypala właśnie cała kawiarnia... Jest student prawa, Piotrek. Siedzi z otwartą paczką. Pytam, czy już był, czy się dopiero zbiera? Pudło. Mówi, że jak patrzy na fajki, to mniej go korci. Czyli chyba jednak ta nowa sytuacja trochę Piotrka wkurza. Pudło numer dwa.

O tym, że zakaz palenia to realny zysk mój sąsiad przekonał się dwa dni wcześniej, w sobotę, na imprezie w jakimś niepalącym klubie. Piotrek zaczyna wyliczać plusy: alkohol łatwiej przyswojony bo z przerwami na dotlenienie, Magda – studentka architektury, z którą zatańczył dwa razy po tym, jak przed wejściem spalili po papierosie, zaoszczędzone siedem złotych. W jaki sposób? Piotrek ma to wszystko dobrze obliczone.

Normalnie, jeszcze w październiku, na imprezie spalał paczkę. Od liceum. 10,60 zł. Teraz, żeby wyrobić tę normę, musiałby imprezę przestać przy wejściu. Bez sensu jak za wstęp zapłaciło się 20 zł. No więc optymalnie Piotrek spala teraz sześć fajek. Tak wychodzi. Paczka starcza prawie na trzy imprezy. W miesiącu daje to oszczędność około 27 złotych przy jednej imprezie w tygodniu. Przez pół roku zaoszczędzi tak 162 złote. 12 miesięcy i 324 złote w kieszeni. – Łoł, niezły wynik.

Po paru minutach rozmowy okazuje się, że beznikotynowe imprezy Piotrka czasami mają też jednak plusy tylko z pozoru dodatnie. Ciuchy. Nie śmierdzą. Włosów też nie czuć. – No to ja już się nie kąpię. Zęby tylko umyję, koszulę w kostkę złożę i spać. Zaoszczędzam jakieś 15 minut – wylicza dalej. Ja przestaję myśleć, że to takie rozsądne.

Przy skrzyżowaniu zaczepiam policjanta i pytam, czy już wlepił za palenie jakieś mandaty. Nie wlepił i wlepi chyba nieprędko. Bo ma poważniejsze sprawy na głowie, a w ogóle to jest takie ustalenie z komendantem, że do kawiarni, pubu, czy restauracji policjant będzie wchodził tylko, jak ktoś wcześniej go tam wezwie. Kto? – No na przykład właściciel lokalu – tłumaczy. – Ale wlaścicielowi też się wtedy może przecież dostać. Nawet podobno jakieś dwa tysiące złotych. To sam na siebie ma donosić? – pytam. – No toż mówię panu, że to trochę głupie jest i mam poważniejsze rzeczy na głowie.

A ja miałem zamiar napisać o tym wszystkim do "Dziennika". I co, teraz, na koniec, ma się okazać, że nie ma o czym dobrym zawiadamiać? Podpalam papierosa. Ale stoję przy przystanku, więc odchodzę kilkadziesiąt metrów. Teraz jestem przy parku. Kiedy gaszę, okazuje się, że paliłem pod szkołą podstawową. Mam jeszcze o czym napisać? Mam i duża w tym zasługa samego "Dziennika".

Rada Artura Andrusa z rozmowy, którą odbył z "Dziennikiem" kilka dni temu. Jak to było? "Po wiadomości – jakiejkolwiek – trzeba posatwić przecinek, a po nim >>to dobrze bo...<<. I uzupełnić. Nawet jeśli trzeba to będzie zrobić na siłę."

No więc: w miejscach, które lubię wprowadzono zakaz palenia, to dobrze bo... pal sześć z tym całym prawem. A nie całą paczkę.

Poznański fachowiec i kobieta



Fot. sxc.hu
"Dziennikowi Dobrych Wiadomości" o swoim poranku napisała Justyna. Kiedy ostatnio ktoś zrobił dla Was więcej, niż powinien? 



"Kilka dni temu spotkałam się z miłym, niespodziewanym i bezinteresownym zachowaniem. Wszystko zaczęło się jednak dość niesympatycznie, bo od tego, że którejś nocy mój samochód został okradziony z wycieraczek. W zamian pewnie ten sam ktoś ozdobił go głęboką rysą przy drzwiach pasażera. Padało. Rozwiązanie problemu wycieraczek stało się więc pilne. Na szczęście wypatrzyłam w pobliżu (na ulicy Poznańskiej w Warszawie) sklep z akcesoriami samochodowymi.



Okazało się, że mocowania wycieraczek w moim modelu samochodu to niemały problem. Głupia rzecz, a w tych autach bardzo droga i trudna do znalezienia. Sprzedawca ze sklepu na Poznańskiej nie zostawił mnie jednak z „nic się nie da zrobić”. Ku mojemu zaskoczeniu zapakował jakieś narzędzia, zamknął sklep i kazał się zaprowadzić do miejsca, w którym stał mój bezwycieraczkowy samochód. Przy aucie zaczął mierzyć ślady po piórach wycieraczek, głośno coś obliczać i kombinować, jak może mi pomóc. Tak spędziliśmy kilkanaście, a może kilkadziesiąt, następnych minut. W końcu sprzedawca z Poznańskiej obiecał, że "coś wymyśli", czyli postara się skompletować takie części, które będą pasowały, a jednocześnie mnie nie zrujnują.

Wycieraczki działają jak trzeba. I przypominają mi nie o niemiłym, a miłym zaskoczeniu tamtego poranka. O zaangażowaniu i chęci niesienia pomocy mojego sprzedawcy. Fajnie, że są jeszcze ludzie, którzy w swoich małych sklepach widzą w Tobie pojedynczy przypadek i starają się wypełniać swoje zadania lepiej, niż muszą.

Powiecie, że mój sprzedawca z Poznańskiej to dobry fachowiec. Ja myślę, że dobra osoba J.
Justyna z Warszawy. 

piątek, 19 listopada 2010

Otworkowe szaleństwa panny Ewy

EWA JAWORSKA

Zrobiłaś aparat fotograficzny z pudełka od zapałek?! Jasne, jasne...psst, barman, ta pani ma już dosyć...  Tak to się zaczęło. Podpierając bar, dowiedziałam się od pewnej pani, że świat można złapać w pudełko od zapałek. 

    Ale jak to?! A tak. Idziesz do kiosku. Kupujesz pudełko zapałek. E, tam, bierzesz dwa. Raz się żyje. Zamaszystym gestem wysypujesz zapałki, montujesz w pudełku blaszkę, robisz w niej dziurkę takiej wielkości, że mrówka nogi nie przeciśnie. Jak ambitna by nie była. Jeszcze tylko materiał światłoczuły i masz camerę obscurę, wypisz wymaluj. Równie dobrze, zamiast pudełka zapałek, możesz użyć wydrążonej papryki, czajnika albo pudełka po radzieckiej konserwie. Jak masz rozmach, cały pokój zamieniasz w camerę obscurę. Wystarczy zaciemniony pokój, do którego wpada przez dziurkę światło. Twoją rolą jest wytrzeszczanie oczu ze zdumienia, gdy  na ścianie odbija się odwrócony obraz zza okna. Czerwone tramwaje, maleńcy ludzie, jak w Guliwerze i robotnicy opierający się nonszalancko o młoty pneumatyczne. Niebo odbija się na podłodze pokoju, a chodnik jest na suficie.  Myślisz sobie, niech no fiknę, jeśli to nie magia! 

   A potem ruszasz w teren ze swoim pudełkiem zapałek. Zobaczysz coś, pach! łapiesz do pudełka. Praskie chłopaki patrzą na Ciebie z politowaniem, wiadomo wariata lepiej nie ruszać. Panowie spod budki z piwem kołyszą się nad pudełkiem, debatując nad metodologią urządzenia. A ty z uśmiechem obłąkańca łapiesz obrazy, jak motyle w siatkę. A to gwóźdź na ulicy intrygująco na chodniku leży, no takiej okazji nie przepuścisz! Potem ten gwóźdź będzie Cię straszył z odbitki, wielki jak ego aktorów z polskich seriali. (w otworkach każdy obiekt jest w makroskali). 
    
   Jak już sobie polatasz w słońcu i deszczu, idziesz do laboratorium fortograficznego i  machasz zachęcająco obsłudze przed nosem błoną światłoczułą, w nadziei, że jeszcze pamiętają co to takiego. Tłumaczysz, że to pudełkiem od zapałek, że ostrożnie. Znowu czujesz w powietrzu, że wariata lepiej nie tykać. Wszyscy wkoło uśmiechają się łagodnie i każą wpaść za 2 dni. Ach, co to są za 2 dni! Paznokcie obgryzione, włosy zmierzwione, nogi drżą, gdy przekraczasz próg fotografa. Wyjdzie? Nie wyjdzie? Niby nie ma prawa wyjść, ale a nuż? Nie takie cuda się zdarzały w naturze. Drżącą ręką (tą z obgryzionymi paznokciami) przeglądasz zdjęcia...jedno prześwietlone...na drugim tylko kawałek buta...na kolejnym jakieś psychodeliczne wzory, które na Woodstock zrobiłyby furorę, bo aparat się rozszczelnił,...a na kolejnym...tak...coś jest! co to?! To ten śmietnik na Pradze? Nawet podobny, a co tam, identyczny! Tak fajnie rozmyte kontury, piękne światło i nagle zwykłe puszki i pogniecione papierki, zamieniają się w czystą poezję. Łapiesz odbitkę, lecisz do jury tegorocznego Word Press Photo, żeby się nie fatygowali, bo główną nagrodę i tak ty zgarniesz! 


   No a potem jest z górki. Rujnujesz się na kolejne pudełka od zapałek, potem odbitki i ciągle te motyle w brzuchu, gdy odbierasz wywołaną kliszę. Niby już wiesz, że camera obscura jest możliwa, udowodniona naukowo i daje fantastyczne rezultaty, ale nadal sobie myślisz - jakim cudem świat można zamknąć w pudełku? 

*Camera obscura to prababcia aparatu fotograficznego. Znana była już w starożytnej Grecji. Jej konstrukcja jest banalna - wystarczy ciemne w środku pudełko, mały otworek przez który wpada światło i materiał światłoczuły na którym rejestruje się obraz. Wpadające promienie światła tworzą na kliszy odwrócony i pomniejszony obraz. W efekcie powstają pastelowe, miękkie, lekko rozmyte obrazy, o nieskończonej głębi ostrości. Camerę obscurę nazywa się inaczej kamerą otworkową. 



Psia komuna zamiast Wiadomości

fot. sxc.hu
Psi raj znajduje się na warszawskim Służewie. Właściciele czworonogów codziennie spotykają się o uzgodnionej porze, by zapewnić swoim pociechom rozrywkę. Przy okazji nawiązują przyjaźnie. 

- Spotykamy się dokładnie o dziewiętnastej - mówi pani Katarzyna, właścicielka jamnika. - Czasem komuś coś wypadnie i nie przyjdzie, ale skwar czy zima, zawsze jest nas tu ze dwadzieścia osób. A nasze psy już żyć bez siebie nie mogą.
- Proszę mi wierzyć. Mój pies już od 18 chodzi niespokojny i odbija się od drzwi. I nie chodzi o pęcherz. Wyprowadzam go kwadrans po 16 - dodaje pan Stanisław.

Tak jak w każdym towarzystwie tak i tu stworzył się podział się mniejsze i większe grupki. - Nasza bokserka biega zawsze w parze ze spanielem. Czasem dołączy do nich jamnik pani Katarzyny - opowiada Kuba, licealista.
- Dżek to ten owczarek. On cieszy się estymą wśród innych psów. Gdzie biegnie Dżek, tam cała gromada - wyjaśnia pani Urszula.
Mieszkańcy Służewa znają nie tylko imiona wszystkich psów, ale także ich dolegliwości i ulubione przysmaki.
- Wiem, że labradorka lubi psie chrupki w kształcie kostek, a buldog zajada się mirabelkami, kiedy spadną z drzew - mówi pani Katarzyna.
Kiedy jednej ze stałych bywalczyń uciekł jamnik, jeszcze tego samego dnia został przyprowadzony pod właściwy adres. - To chyba pani pies, pani Teresko? - mówił sąsiad.
- Wie pan, co tu dużo pitolić. Wytworzyła się taka nasza mała społeczność psiarska. Lubimy się. Starsi i młodsi.

Niewidzialna Ręka: odc. 12

Wacław K. z Łodzi napisał do Niewidzialnej Ręki:

"Mam 67 lat. W moim płocie przy wejściu była dziura, przez którą wchodziły na moje podwórko psy i koty. Chociaż chciałem ją załatać, jednak mimo dużych wysiłków nie byłem w stanie wykonać tej pracy, ponieważ jestem częściowo sparaliżowany. Budząc się jednego ranka, zauważyłem, że dziura w płocie jest załatana, a w furtce zobaczyłem bilet Niewidzialnej Ręki nr 38690. Ponieważ dotychczas nie słyszałem o istnieniu takiej organizacji, bardzo się zdziwiłem, ale jednocześnie ucieszyłem”.

Rys. Mariusz Wolański

czwartek, 18 listopada 2010

Stuhr: Zdziwiony widzi więcej






























„Dziennik Dobrych Wiadomości” czeka na Waszych „ulubionych bo dobrych bohaterów”. Dzisiaj o swoich opowiada Maciek Stuhr.


Mam takich dwóch. To postaci, które grałem. Obie kojarzą mi się z czymś, z czego bije chociaż odrobina ciepła.

DDW: Którzy to bohaterowie?

Pierwsza postać to tytułowy bohater starej polskiej komedii „Szczęście Frania” Włodzimierza Perzyńskiego. Franciszek jest zakochany w panience z domu, w którym pracuje jako służący. W swojej naiwności nie przypuszcza jednak nawet na jak wielką śmieszność się wystawia, prosząc o jej rękę. Wzbudza tym wielką wesołość rodziny. A jest to rodzina kompletnie zwariowana: panienka kocha się w innym panu i dopiero kiedy okazuje się, że inny pan zrobił panience dziecko, propozycja służącego Frania…

…nagle staje się propozycją ubicia niezłego interesu?

A nawet wybawieniem dla całej rodziny.

Jaki jest Franio?

Franciszek to postać po pierwsze szalenie naiwna, a to zawsze mnie rozczula w literaturze i w filmie. Po drugie, jego życie to przykład losu, który popłaca człowiekowi: cierpliwe czekanie może się zakończyć sukcesem. Historia kończy się – jak to w komedii – wygraną miłości.

A dlaczego ta „szaleńcza naiwność” Frania tak pana rozczula? Bo w jakimś stopniu się w niej przegląda?

Tak, ale jednak w stopniu mniejszym niż moje postaci. Dość często bywam obsadzany w takich rolach, a jestem na takim etapie zawodowego życia, że chciałbym trochę częściej przełamywać tę tendencję. Mimo że taka naiwność i zdziwienie światem – co zawsze jest nieodłączną pochodną naiwności – to zawsze fantastyczna rzecz do grania dla aktora. Jeśli nasz bohater czemuś się dziwi, to już jest dobrze. Lepiej się go gra niż bohatera, który wszystko wie. Za to właśnie lubię Frania.

A drugą postać za co? I kto to?

To postać, którą grałem kiedyś (premiera w 2005 roku) w Teatrze Dramatycznym w wariacji „Obłom-off” na temat XIX-wiecznej powieści Iwana Gonczarowa „Obłomow”. To właśnie od niego wzięło się w rosyjskiej literaturze określenie „obłomowszczyzna”, czyli coś, co kojarzy się z gnuśnieniem: leżeniem w łóżku i niechęcią do świata. Obłomow Gonczarowa był takim grubaskiem, który nie miał na nic siły, gnił i nie mógł znaleźć żadnej motywacji. Natomiast "Obłom-off", wariacja Michaiła Ugarowa (napisana 141 lat później niż powieść Gonczarowa) trochę inaczej patrzyła na swojego głównego bohatera. W moim odczuciu ta przeróbka jest bardzo trafna nawet dzisiaj.

Mój Obłomow nie leżał w łóżku tylko siedział pod stołem i po prostu odmawiał udziału we wszystkim, co działo się w świecie, który go otaczał. Na pierwszy rzut oka też był naiwny, ale nie do końca. Potrafił właściwie ocenić, nazwać tamten świat i dlatego nie chciał brać w nim udziału. Wybrał siedzenie pod stołem i nikt nie mógł w tamtym świecie tego zrozumieć.

O czym, na co powinniśmy uważać, mówi Obłomow z wariacji Ugarowa?

O pojęciu wolności we współczesnym świecie. Naszego Obłomowa wszyscy chcieli wyciągnąć na siłę, za uszy, spod stołu… Powiedzieć, że jednak warto się nagiąć, pójść do pracy, zarobić pieniądze i „mieć sukces”. Historia Obłomowa z przeróbki Ugarowa nie kończy się dobrze tylko dlatego, że świat nie zgodził się na jego wybór. Nam też łatwo dzisiaj mówić o tolerancji. Większość z nas twierdzi, że jest tolerancyjna, a człowiek ma prawo dysponować swoim losem. Tyle że ta tolerancja kończy się, kiedy przestajemy coś – albo kogoś – rozumieć.

Rozmawiał Łukasz Orłowski

„Zawodowo bawię się lalkami"

Fot. sxc.hu
































– tak Andrzej zatytułował maila do "DDW"

W podstawówce rodzice najbardziej krzyczeli na mnie za bicie kolegów. Byli pewni, że nie skończę liceum, bo nauczyciele nie znosili mnie za podważanie ich autorytetu. Kiedy nie dostałem się na wymarzony przez rodziców kierunek studiów, ojciec nie odzywał się do mnie przez pół roku. Po tym, jak w maju usłyszeli, że nie będę próbował tam zdawać po raz kolejny, zamilkła też mama.
Na poważnie załamali się we wrześniu. Wtedy powiedziałem im, że będę aktorem-lalkarzem i właśnie wyjeżdżam na studia do Białegostoku. To było siedem lat temu.

Na jedną z ostatnich premier przyszli bez biletów i zaproszenia. Weszli bez problemu. A że tata za każdym razem flirtuje z dziewczynami z obsługi widowni, usiedli na swoich ulubionych miejscach. Grałem Pinokia. Nie skłamałbym, gdybym napisał, że ojciec bawił się najlepiej ;) Później obdzwonił kolegów i powiedział, że muszą "zobaczyć jego syna w akcji": - Po kim Ty to masz? Po mamie pewnie. A może i trochę też po mnie. 

Andrzej, 26 lat, aktor-lalkarz

wtorek, 16 listopada 2010

Artyści spod Reykjavíku



MARCIN MICHALSKI, AUTOR BLOGA HAVNAR.BLOGSPOT.COM

Piłkarze islandzkiego klubu Stjarnan wychodzą na boisko, by nastrzelać gole i pobawić się w pantomimę. Lewemu pomocnikowi zdarza się szamotać na trawie niczym zranionej rybie, linia defensywna potrafi utworzyć imitację klozetu, a jeden z napastników usiadł któregoś razu na plecach kumpla z drużyny i udawał, że jedzie na rowerze. Kierownicą były rozłożone w igrek ręce innego kumpla. Futbolowi artyści spod Reykjavíku powinni stać się inspiracją dla pracowników biur, urzędów, fabryk i stoczni. Od teraz, gdy syrena zagra na fajrant, wstrzymajmy się z pospiesznym powrotem do domu. Może kolega czy koleżanka z pracy marzy, by zainscenizować z nami fragment etiudy? Teatrzyk kukiełkowy zza klombu z kwiatami? Możliwości są nieograniczone!

Chciało mu się podnieść ser


Do Dziennika Dobrych Wiadomości napisała Klaudia z Pruszkowa:

"Drogi Dzienniku, chciałam się podzielić z Tobą dobrą wiadomością. Zaznałam dziś bezinteresownej serdeczności. Przechodziłam przez jezdnię, wstyd przyznać - na pomarańczowym świetle i bardzo się śpieszyłam po córkę, do przedszkola. Z tego pośpiechu przewróciłam się a wraz ze mną poleciała siatka z zakupami. Wypadły jogurty, bułka, ser żółty i inne rzeczy. Nie zdążyłam się obejrzeć a już były przy mnie dwie osoby. Jacyś młodzi ludzie. Ona pomogła mi wstać i wręczyła mi chusteczkę, żebym przetarła ręce. On w tym czasie zbierał moje zakupy do siatki. Już zapomniałam, że można być tak serdecznym dla innych".

Dziennik Dobrych Wiadomości pozdrawia wszystkich przechodniów!

poniedziałek, 15 listopada 2010

Nie widzą przeszkód

MICHAŁ DĘBIEC, DZIENNIKARZ, AUTOR BLOGA MOIMIOCZAMI.PL

Osoby niewidome znów zobaczyły morze. Ja też tam byłem i sandał zgubiłem.

Projekt „Zobaczyć Morze” ma już 5 lat. Polega na wspólnym pływaniu osób niewidomych, słabo widzących oraz widzących. Głównym założeniem jest angażowanie wszystkich do wspólnej pracy, a nie wyręczanie osób niewidomych. Pomysł pokazywania żeglarskiego życia osobom niewidomym pojawił się dosyć naturalnie – niewidomy Romek Roczeń zaczął pływać po morzach i oceanach, wbrew stereotypowym opiniom o osobach niepełnosprawnych. Załoga polubiła go i z podziwem patrzyła na jego poczynania. Później Romek wraz z towarzyszami morskimi doszli do wniosku, że inne osoby niewidome mogłyby również pływać i dobrze sobie radzić. Potrzebny był jedynie tolerancyjny i otwarty na eksperymenty kapitan oraz trochę techniki wspierającej osobę z dysfunkcją wzroku. Okazało się, że to małe przeszkody i pięć lat temu odbył się pierwszy rejs, w którym połowa załogi była niewidoma, a druga połowa – widząca i zadziwiona.

Organizatorami rejsów są trzej amigos – Romek Roczeń, kpt. Janusz Zbierajewski (Zbieraj) i Robert Krzemiński (Krzemień).

Tyle wprowadzenia. Co w tych rejsach jest takiego, że każdy niewidomy powinien ich doświadczyć? Co jest atrakcyjnego w takim pływaniu dla widzących żeglarzy?

Miałem przyjemność uczestniczyć w III etapie tegorocznego rejsu „Zobaczyć Morze 2010″ z Gdyni do Gdyni przez Kalmar w Szwecji oraz Widawę i Lipawę na Łotwie. Żaglowiec Zawisza Czarny jest świetnym miejscem rehabilitacji dla wielu niepełnosprawnych żeglarzy. Mycie pokładu, przygotowywanie posiłków czy sprzątanie toalet to przerywniki w żeglowaniu. Mają one jednak duże znaczenie w rehabilitacji osób, które być może nigdy same nie musiały wykonywać takich czynności. Rejs pozwala się nauczyć bardzo wiele i wrócić do domu bardziej samodzielnym. Ten aspekt jest jednak mało medialny. Stacje telewizyjne pokazujące rejsy „Zobaczyć Morze” ukazują to wydarzenie z perspektywy osób widzących zaskoczonych, że brak wzroku nie przekreśla szans na żeglowanie.

Każdy uczestnik rejsu zostaje przydzielony do jednej z czterech wacht, które zmieniają się przy pełnieniu obowiązków.

Wachta nawigacyjna zajmuje się wypatrywaniem obiektów na morzu, utrzymywaniem obranego kursu, zaznaczaniem pozycji na mapie. Dzięki systemowi udźwiękawiającemu busolę i licznik wychylenia płetwy sterowej, osoby niewidome również mogą prowadzić statek. Mapy są wypukłe, tworzone specjalną techniką brajlowską, co umożliwia określanie pozycji przez osoby z dysfunkcjami wzroku. Wachtę nawigacyjną pełni się przez cztery godziny, później kolejne wachty wchodzą za ster.

Wachta trapowa. Jeżeli żaglowiec stoi w porcie, wachta nawigacyjna zmienia się w trapową, czyli pilnującą wejścia na statek przed obcymi. Cumowanie u wybrzeży nadbałtyckich (bliższych i dalszych) sąsiadów sprawia, że polszczyzna przestaje być użyteczna jako kod komunikacyjny. W sposób szczególny znajomość języków obcych staje się użyteczna właśnie w wachcietrapowej, której członkowie oprowadzają zwiedzających po pokładzie.

Wachta kambuzowa pod czujnym okiem okrętowego kucharza (kuka) przygotowuje posiłki, nakrywa do stołów, sprząta po jedzeniu, zmywa naczynia, szoruje kuchnię (kambuz),  jadalnię załogi (kubryk) i jadalnię kapitańską (mesę). Ponieważ na pokładzie jest prawie 40 osób, pracy nie brakuje. Wachta kambuzowa trwa dobę: od godziny 16 do godziny 16 następnego dnia. W tym czasie jej członkowie nie pełnią wachty nawigacyjnej i trapowej.

Słowo znane każdemu uczestnikowi rejsu „Zobaczyć Morze” to rejony. Na każdy dzień przewidziane są prace porządkowe na pokładzie i pod nim. Po śniadaniu nadchodzi czas na wspólne szorowanie rejonu. Bez wymigiwania się każdy wypełnia ten obowiązek, a konkretne rolę przydzielają: starszy wachty i jej oficer.

Specjalne alarmy „Do żagli!” czasem wypadają ciemną nocą, podczas snu. Na pokładzie muszą być wtedy wszyscy. Każda wachta ma przydzielone liny i zadania. Od dobrego zarządzania załogantami zależy szybkie postawienie lub zwinięcie i sklarowanie żagli. Po alarmie można wrócić do swojego łóżka, czyli do koi.


Manewry cumowania w porcie również wymagają obecności wszystkich członków załogi. Ktoś ustawia odbijacze na burcie, by nie porysować statku, ktoś inny oddaje cumę i wyciąga szpring. W tym czasie część załogi montuje trap do wchodzenia na pokład.


W tym roku trafiła nam się dobra pogoda i tylko jeden raz, w nocy, trochę kiwało. Na szczęście nikt się nie pochorował. Gdy dopłynęliśmy do Kalmaru, port przywitał nas ulewą i oberwaniem chmury. Mimo to, udało się zwiedzić miasteczko, zrobić zdjęcia warownej twierdzy i kilku urokliwym zakątkom.


Więcej szczęścia mieliśmy w Windawie. W pięknym słońcu przechadzaliśmy się po mieście, podziwiając pomniki i zabawne rzeźby krów. Mogliśmy także skorzystać z okazji, by popływać w Bałtyku. Moje zdziwienie wywołała plaża – w odróżnieniu od ojczystych wydm, w Windawie plaże nie są zagospodarowane komercyjnie. Mało na nich ludzi, brak sprzedawców lodów, jagodzianek i popcornu. Dawno nie widziałem takiej plaży. Odpoczywało się na niej naprawdę błogo.

W Lipawie spotkaliśmy się z łotewskim pastorem, który zawiózł nas do ośrodka rehabilitacji niewidomych, gdzie oprowadzono nas po hotelu dla osób niepełnosprawnych i pracowniach artystycznych i sportowych. Wieczorem Łotysze związani z tym ośrodkiem odwiedzili nasz statek i obejrzeliśmy wspólnie film o projekcie „Zobaczyć Morze” z audiodeskrypcją.


W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się w Helu, gdzie odbyła się noc kapitańska – taki wieczór pożegnalny z imprezą, na którym gospodarzem jest kapitan statku. Przygotowuje on potrawy na grilla i serwuje drinki – oczywiście wszystko to robi jednym palcem – wskazującym J.



Rejsy „Zawiasem” to nie tylko integracja z osobami niewidzącymi, rehabilitacja i wyzwanie – to również okazja do zasłyszenia ciekawych opowieści, pośpiewania przy gitarze, nawiązania przyjaźni, flirtów i romansów. To także próba własnych sił w sytuacjach trudnych i stresujących, zdawanie sobie sprawy z bycia pełnoprawnym członkiem grupy i polegania na niej.

Powróciłem do domu trochę smutny, po rozstaniu z nowymi przyjaciółmi. Ziemia w końcu przestała się bujać pod stopami i z nowymi siłami, wiedząc więcej o sobie i życiu można stawać do walki o swoje miejsce na świecie. Jeśli ktoś jeszcze nie mierzył się z morzem – polecam eskapadę pod żagle. Jeśli ktoś niewidomy lub słabo widzący marzy o podróżach i wyzwaniach, rejs „Zobaczyć Morze” jest właśnie dla niego. Morska przygoda niczego nie gwarantuje i nie obiecuje. Ona stwarza możliwości do spełnienia marzeń, nie tylko tych żeglarskich.

Pozdrawiam wszystkich, z którymi miło mi było tańczyć na falach. Mam nadzieję na to, że spotkamy się znów.

P.S. Niewidomy Jarek nudził się nieco na pokładzie oczekując na całą grupę idącą z nim zwiedzać miasto. Przechadzał się więc i przyszło mu do głowy, że sprawdzi, gdzie znajduje się ponton. Miał w ręku złożoną białą laskę, więc zrobił wymach w stronę ponton – o w końcu nie zawsze trzeba ręką sprawdzać – a uderzony ponton zrobi takie fajne „BONG”. Po wyprowadzonym ciosie laska zatrzymała się na czymś i wcale nie było „BONG”. Jarek ręką sprawdził w co uderzył i wymacał łysą głowę bosmana. Nie mógł tylko po dotyku stwierdzić, czy bosman ma minę Chacka Norrisa gotowego do morderczego półobrotu, czy też pobłażliwie roześmianą. Późniejsze wspomnienia bosmana uzupełniły relację. Okazało się, że było to ponadnaturalne zadziwienie.No bo w końcu: idzie sobie niewidomy, niby omija go spokojnie, a nagle ŁUP w głowę…

Kiedy chrupkie za wysoko...

Do sklepu spożywczego przy Krakowskim Przedmieściu weszła karlica. 

Krzątała się przez chwilę w dziale z pieczywem, po czym zapytała ekspedientkę:
- Przepraszam, a czy pieczywo chrupkie to jest?
Sprzedawczyni odburknęła jej pod nosem i wskazała palcem na najwyższą półkę.
Karlica podziękowała i sięgnęła po dwie maślane bułki. Te znajdowały się na wysokości jej wzroku.
Zdarzeniu przypatrywała się druga ekspedientka. Odeszła od kasy i powiedziała:
- Przepraszam panią, my tu wszystkie jesteśmy zmęczone. Czy mogę pani podać to chrupkie pieczywo?
- Bardzo chętnie. Mam na nie wielką ochotę.


Niewidzialna Ręka: odc. 11

Barbara z Siedlec napisała do Niewidzialnej Ręki:

„Jesteśmy starszym małżeństwem, mamy kawałek pola. Pewnego razu zamówiliśmy kosiarkę i zsiekała nam trawę na siano. Po czterech dniach siano było gotowe do kopienia, co sprawiło nam wielką trudność ze względu na wiek. Gdy rano poszliśmy w pole zabrać się do roboty – robota była już skończona, a pod pierwszą kopkę w woreczku nylonowym znaleźliśmy ten oto bilet z numerem 44626. Mimo to, że list pisze nasza wnuczka, osobiście dziękujemy Niewidzialnej Ręce...”

Rys. Mariusz Wolański

piątek, 12 listopada 2010

Yuppie zakłada fartuch

U progu dorosłości życzyli sobie: „spełnienia w biznesie”. Z czasem pojawiła się nowa potrzeba. Z korporacyjnych gabinetów przenieśli się do hospicjów i na szpitalne sale.

– Dwa, trzy lata temu na wolontariusza spoglądano jak na świra, nieudacznika – wspomina Iza Dyakowska z Centrum Wolontariatu w Warszawie, koordynator programu „Wolontariat biznesu”. Marnuje czas, zamiast zarabiać? Nonsens! Dziś jest już inaczej. Wolontariat przestaje być domeną młodych zapaleńców, a staje się także sposobem na życie tych, którzy wspięli się na szczyt kariery.

Agnieszka ma 35 lat. Mieszka i pracuje w Poznaniu. Jest szczęśliwą mamą dwójki dzieci. Kocha taniec, a o komputerach mogłaby rozprawiać godzinami. W pracy ją lubią. – Wesoła, energiczna – mówią koleżanki z Telekomunikacji Polskiej. Jest specjalistką w departamencie analiz kosztów. Jeszcze cztery lata temu powiedziałaby, że nie chce niczego w życiu zmieniać. Chwilę później zachorował młodszy syn. Przewlekłe zapalenie płuc przykuło malca do szpitalnego łóżka. – Wtedy nie odstępowałam mojego dziecka na krok. Mogłam jednak poznać personel szpitala i chorujące dzieci – wyznaje pani Agnieszka - To otworzyło mi oczy na ich krzywdę, na ich potrzeby. Postanowiła pomagać. Zaczęła pisać projekty o dofinansowanie imprez charytatywnych. Włączyła się do akcji TP „Telefon do mamy”.
O swoim zaangażowaniu lubi mówić: „nic wielkiego”. „Nic wielkiego” to znaczy organizować konkursy plastyczne, dostarczać młodym pacjentom farby, kredki i bloki rysunkowe, ale także zadbać, by na buziach malców jak najczęściej gościł uśmiech. – W mikołajki przebieramy się z kolegami, chodzimy po oddziałach i rozdajemy upominki – mówi – Dwa lata temu zdobyłam niezbędne fundusze i kupiłam radiomagnetofony z MP3 dla podopiecznych szpitala. W sklepie wynegocjowałam dodatkowo płyty. Ile było radości tego dnia na oddziale...

W domu się zawsze pomagało

Agnieszka ma 28 lat i drugie życie. Po doświadczeniach związanych z własnymi problemami zdrowotnymi postanowiła, że wykorzysta swój czas, aby pomagać innym. – To było przed trzema laty. Pamiętam, że siedziałam na kanapie przed telewizorem. Nie czułam się z tym dobrze. Pomyślałam, że trzeba spłacić dług, pomóc innym, skoro dostało się szansę od losu. Kiedy zaczęła współpracować z Centrum Zdrowia Dziecka w Międzylesiu, jej przełożeni z banku stanęli na wysokości zadania. Wspomagali finansowo, przymykali oczy na godziny spędzone poza pracą. Pani Agnieszka jest kierownikiem departamentu obsługi klienta w banku Citi Handlowy. Jednak każdą wolną chwilę poświęca na wolontariat.

Organizuje wycieczki po Warszawie, stworzyła dla chorych dzieci bibliotekę. – Raz udało się zorganizować pokaz taneczny. Tańczyły pary mieszane, dzieci niepełnosprawne ze sprawnymi. Jedna dziewczynka z amputowanymi nogami tak cudownie się do mnie uśmiechała. Tańcząc, czuła się piękna i wyjątkowa. Nigdy jej nie zapomnę – mówi.

Małgorzata (45 lat, pracuje przy aktualizacji baz danych) nie zapomni z kolei nieokiełzanej radości grupki dzieci z Liszkowa, niewielkiej popegeerowskiej wsi w Zachodniopomorskiem. – Udało nam się zorganizować pieniądze, a potem pomóc w budowie placu zabaw z prawdziwego zdarzenia, takiego z huśtawkami i zjeżdżalnią – wspomina pani Małgorzata – ustawiła się do niej spora kolejka. Któryś z chłopców zjechał w trampkach z gumową podeszwą i zostawił na zjeżdżalni czarne ślady. Widząc co się stało, jego siedmioletni kolega zarządził przerwę na wyczyszczenie zabrudzenia, a następnie wszyscy zdjęli buty i ślizgali się boso! – wspomina.

Dzieciaki z Liszkowa pokochały panią Małgorzatę jak ulubioną ciocię, która przyjedzie, przytuli, powie dobre słowo. Na wsi, oddalonej od jej rodzinnego Szczecina o 180 km, pojawia się bardzo często. Wiosną i latem nawet co weekend. W dzieciństwie należała do ZHP, w domu rodzice uczyli, że pomagać należy zawsze i wszystkim. Może właśnie dlatego zajęła się maluchami z Liszkowa? A może dlatego, że nie godziła się, by dzieci krążyły jak muchy obok zmęczonych tanim winem okolicznych chłopów, którym dni mijały pod sklepem...

Sposób na własne troski

Spełnionych zawodowo wolontariuszy – ludzi biznesu, pracowników na kierowniczych stanowiskach, prawników, właścicieli małych i średnich przedsiębiorstw – przybywa. – Na początku drogi zawodowej wydaje się zwykle, że jeśli dorobimy się domu, znajdziemy partnera, założymy rodzinę i zarobimy wystarczającą ilość pieniędzy, to siłą rzeczy nie będziemy mieli innych potrzeb – wyjaśnia dr Tomasz Łysakowski, psycholog społeczny – Dopiero później okaże się, że istnieje w nas silna potrzeba pomagania innym.

Pani Maria i pan Maksymilian z Warszawy są małżeństwem od przeszło dwudziestu lat. Oboje po pięćdziesiątce, mają niewielką, lecz dobrze prosperującą firmę deweloperską. Dwóch synów pokończyło studia i poszło na swoje. – Poczuliśmy pustkę, zawodowo czujemy się spełnieni, mamy więcej wolnego czasu, pomyśleliśmy więc, że możemy wykorzystać go na rzecz innych – tłumaczy pan Maksymilian.

Krzysiek, 31 lat, właściciel jednoosobowej firmy informatycznej. Z wykształcenia filozof, z zamiłowania fotografik. Godzinami szwenda się po zakamarkach stolicy w poszukiwaniu doskonałego ujęcia. Projektuje prospekty reklamowe. By cieszyć się życiem, pomaga dzieciakom. Tego lata pojechał na kolonie z grupą brzdąców z ubogich rodzin. Od roku pomaga w matematyce siedemnastoletniemu Damianowi. Chłopak ma dryg do liczb, gorzej z językiem polskim, historią. Cierpi na niedorozwój emocjonalny. – Pomaganie osobom dotkniętym chorobami pozwala spojrzeć na swoje życie z dystansu – uważa Krzysiek. – Kiedyś miałem permanentnego doła, rozczulałem się nad moimi problemikami. Aż wstyd o tym gadać...Kontakt z chorymi bywa wyczerpujący. Trudno stwierdzić, czy trudniej uśmiechać się do umierającego staruszka, czy do chorego na raka trzyletniego bąbla.

Joanna Bruździak, koordynator projektów regionalnych z Gdańska, bardzo przeżywała swoją pierwszą wizytę na oddziale onkologii dziecięcej. Znalazła jednak motywację i przychodzi tu nadal. – Nie sposób opisać uczucia po każdorazowym wyjściu ze szpitala. To świadomość, że zrobiło się coś dobrego... Robi się tak ciepło...

Maciek Wasielewski / tekst w nieco zmienionej wersji opublikowany został w Życiu Warszawy

fot. sxc.hu