Fot. sxc.hu |
"Wracałem z mamą z gór. Jechaliśmy samochodem po oblodzonej szosie. W pewnym momencie na drogę wybiegło jakieś zwierzę, chyba pies. Mama zaczęła gwałtownie hamować i stało się to, co musiało: nasz samochód obrócił się kilka razy wokół własnej osi i wylądował w rowie.
Nic poważnego na szczęście nam się nie stało – kilka sińców i zadrapań zauważonych już w domu. Ale nie wiedzieliśmy co robić. Było późno i bardzo zimno, wokół żywej duszy. Policja przyjechała po kilkudziesięciu minutach. Ogrzewanie w naszym samochodzie nie działało, więc byliśmy zmarznięci na kość.
O policjancie, lekarzu czy strażaku mówi się, że ratuje ludzi. Z tym pierwszym zawsze miałem problem. Ale nasi policjanci naprawdę zaczęli nas ratować. Nie interesowało ich, czy "pojazd poruszał się z nadmierną prędkością, a na łuku drogi zjechał na przeciwległy pas ruchu i spowodował zagrożenie w postaci jakiejś tam". Pierwsze, co zrobili, to zaprosili nas do radiowozu. Podkręcili na max ogrzewanie i dali koc. Policjant-pasażer wyciągnął z torby termos z gorącą herbatą od żony. Zapytał czy jestem głodny i oddał swoją kanapkę.
Jego kolega był chyba trochę zazdrosny. Kiedy przyjechała pomoc drogowa i przez chwilę zrobiło się większe zamieszanie, podszedł i po cichu powiedział: - Ja mam tylko sezamki. Chcesz?
Maciek
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz