czwartek, 4 listopada 2010

Mikołaj: Patrz, moje ręce są czyste

Spotkacie go na mieście taszczącego o świcie worek pełen puszek po piwie. Nie współczujcie. Mikołaj jest szczęśliwym człowiekiem.

Kilka minut po szóstej, już świta. Starzec z młodzieńczą werwą podnosi się z łóżka i po kwadransie poświęconym na toaletę opuszcza noclegownię przy Skaryszewskiej. Długa siwa broda kryje łagodne rysy twarzy. Czerwona opaska na uszy, sprana koszula flanelowa, worek na ramieniu. Mikołaj do złudzenia przypomina bohatera filmu Jerzego Stuhra „Pogoda na jutro”. Tak jak Józef Kozioł, tak on, 77-letni włóczęga z dorobkiem życia mieszczącym się w plecaku wybrał życie w ubóstwie, by nie łamać zasad, którymi od zawsze się kierował. Te są proste:– Chcę żyć z godnością. Każdego dnia pomagać głodnym i potrzebującym. Można mieć niewiele, ale nigdy tak mało, żeby nie dzielić się z innymi - mówi.

Codziennie wydreptuje kilometry wzdłuż torów kolejowych na Pradze, zbiera puszki i butelki po piwie, by spieniężyć je na koniec w punkcie skupu. Dziennie uzbiera kilogram. Dostanie za to jakieś 4 złote. – A ile gimnastyki przy tym. Żeby uzbierać kilogram, muszę wykonać około pięćdziesięciu skłonów – śmieje się. – Z rana powietrze czystsze, mogę popracować nad kondycją. To dlatego czuję się jak młodzieniaszek!

Wielka paka

Mikołaj jest skromnym człowiekiem. Nie lubi mówić o sobie i źle znosi popularność. Stał się rozpoznawalny kiedy w 2007 roku został Wolontariuszem Roku. Kilka dni wcześniej otrzymał tytuł Dobrego Samarytanina. Mikołaj wymyślił „Wielką pakę dla głodnego dzieciaka”. Zbiera niepotrzebne ubrania, zabawki, książki, przybory szkolne, dorzuca chleb i margarynę, po czym wysyła wszystko najuboższym w całej Polsce. Otoczył opieką kilkadziesiąt rodzin.
– Dostaję listy, mam już ich cały stos. Najbardziej cieszą mnie listy od dzieci. Piszą, że nie mogą się nacieszyć podarkami – mówi. Jego głos, na ogół dobroduszny, czasem zmienia się w gniewny.
– Noszę długą brodę, lecz patrz na moje dłonie, są czyste, pachną mydłem – krzyczy. – Nikt nie ma prawa nazywać mnie kloszardem!

Jednak czasem tak się dzieje. Ktoś spojrzy z niesmakiem, ktoś zawoła: spieprzaj śmierdzielu. Ostatnio kierowca nie chciał wpuścić Mikołaja do autobusu. Nie szczędził bluzgów, groził pobiciem, krzyczał, że autobus to nie sypialnia dla bezdomnych i żeby uciekał, gdzie pieprz rośnie. A Mikołaj chciał jedynie zawieźć na pocztę kilka paczek z żywnością...

Gdzie chrząszcz brzmi w trzcinie

Teraz wspomina wyprawę na Zamojszczyznę. Uzbierał w lesie kosz jagód i zaniósł obcej rodzinie, na pierogi. Powiedział dzieciakom, że przyjdzie jutro i żeby zostawiły mu coś na spróbowanie. Następnego dnia czekał na niego pełen talerz.
– Zostawiliśmy ci więcej Mikołaju, bo takie dobre – tłumaczyły dzieci, dla których pierogi z jagodami były rarytasem godnym urodzinowego przyjęcia. Co rusz wlepiały wzrok w stół,  chętnie spałaszowałyby wszystko, ale sympatia do starca wzięła górę nad burczącym brzuchem.– Ale ja chciałem tylko jednego na spróbowanie – odpowiedział Mikołaj, po czym wspólnie wyczyścili talerz.

Starzec ze wzruszeniem opowiada o domu rodzinnym i czasach dzieciństwa. – Urodziłem się tam, gdzie chrząszcz brzmi w trzcinie – śmieje się.
W Strzebrzeszynie dorastał razem z dwoma młodszymi braćmi. Mama opiekowała się domem, ojciec był fryzjerem. Żyli skromnie, ale szczęśliwie:– Każdemu życzę takiej mamy jak moja – wspomina ją ciepło. – To ona nauczyła mnie, że bez względu na przeciwności losu trzeba być wpatrzonym w potrzeby drugiego człowieka. Dlaczego warto? A żeby na starość móc uśmiechnąć się do lustra.

W gimnazjum grał w piłkę. W liceum biegał przełajowo. Mikołaj był nawet zawodnikiem kilku klubów z Zamojszczyzny. Potem przeniósł się do Warszawy, gdzie skończył kurs szybowcowy.– Mama prosiła, bym skończył z lataniem. Mówiła: wolę, żebyś chodził po ziemi, niż latał po niebie. Bała się, że ktoś mnie zestrzeli, a było to ładnych parę lat po wojnie. 

Skąd wziąć na znaczek?

Tak naprawdę nazywa się Romuald Mądrakiewicz. Mikołajową ksywę zawdzięcza podobieństwu do świętego starca. W noclegowni znalazł się przed pięcioma laty.  Pół życia  przepracował w oświacie i turystyce. Organizował dzieciakom wyjazdy wakacyjne. Potem zaczęły się problemy rodzinne.

Z własnymi dziećmi ma sporadyczny kontakt, jak bohater „Pogody na jutro”. Pogodził się z tym. Nie chciał walczyć, tłumaczyć, dlaczego wybrał noclegownię.
– Dobrze jest, jak jest – mówi. – One mają już swoje życie, swoje sprawy. Nie chcę się mieszać. – Mikołaj jest fantastycznym człowiekiem, opiekuje się biednymi i pozbawionymi dachu nad głową – opowiada Ewa Dobrzańska, resocjalizatorka, wydawczyni miesięcznika dla bezdomnych „Homo Mizerus”. – Nie jeden zapłakałby się nad swoim losem, będąc na jego miejscu. A on? Jest szczęśliwy. Kombinuje tylko, skąd wziąć na znaczek pocztowy i do kogo posłać paczkę.


– Są różne odmiany bezdomności – tłumaczy Konrad Kalinowski, który pomaga wracać do życia w społeczeństwie ludziom ulicy. – Tylko niewielu można pomóc. Większość odrzuca wsparcie. Mikołaj to wyjątkowy przypadek.
Pytam Mikołaja o marzenia. Odpowiada bez namysłu:– Chciałbym, żeby nie było głodnych dzieci.
– A coś dla ciebie?
– Ja mam wszystko.

Maciek Wasielewski

# tekst w nieco innej wersji ukazał się w Życiu Warszawy.

fot. Życie Warszawy


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz